O 5:50 idziemy z bagażami pod
recepcję. Zaczyna lekko padać. Wyjazd był planowany na
6:00, a wynajętego
busika nie ma, pada coraz bardziej. Wreszcie przyjeżdża,
ładujemy bagaże. Wyjeżdżamy spod hotelu o 7:00, 2 metry przed stacją
benzynową stajemy, bo brakuje benzyny. Mamy do
przejechania 530 km przez góry. Właściciel auta
zapewnia, że na miejsce dojedziemy w 9 godzin. Ania zakłada,
że w Harerze będziemy za 12 godzin. Samochód jest
bardzo słaby, kierowca też. Niedaleko za Addis Abebą
kończy się asfalt, jedziemy bitą drogą. Strasznie
leje. Ale za to mamy piękne widoki, góry, wioski. W
okolicach parku Awash przyroda znacznie się zmienia,
jest mniej zieleni, na równym terenie rosną pojedyncze
akacje, pojawiają się kopce termitów. Jedziemy równolegle
do linii kolejowej, jedynej w Etiopii. Dojeżdżamy do
jeziora, przez środek którego biegnie droga a obok
tory kolejowe. Na torach stoją marabuty. Mijamy stada
wielbłądów.
Kierowca jedzie tak, jakby dopiero uczył się jeździć.
Koło 18:00 nagle
zatrzymuje się przy warsztacie, bo musi wymienić koło.
Trwa to prawie godzinę. Nagle okazuje się, że "jest
to niemożliwe przejechać taką trasę w 9 godzin"
- właściciel auta wypiera się tego, co wcześniej
zapewniał.
Przed nami jeszcze ponad 150 km. Ruszamy już po
ciemku. Jedziemy chyba 10 km/h. W pewnym momencie stop,
na drodze sznurek w poprzek, z przewieszonymi szmatami -
to taki rodzaj patrolu. Po godzinie jazdy kierowca nagle
z impetem skręca i znajdujemy się na podwórku "hotelu".
Z konieczności zostajemy tu na noc. Pokoje jak cele,
jedno 2-osobowe łóżko, krzesło i świeczka, bez wody
i prądu.
|