5.08.2001 niedziela |
Jest godzina 2:30.
Piątka odważnych wyrusza na Mt. Whitney (4417 m n.p.m.):
Ania, Ewa, Jurek, Mały Paweł i Paweł. Wszyscy
wstajemy aby ich pożegnać. Ale my za chwilę wrócimy
do ciepłych śpiworów, a oni niosą ciężkie plecaki
pełne picia, jedzenia ciepłego ubrania i lekkiego na
upał. Po nich, z kempingu odjeżdżają jeszcze dwa
samochody. Kładziemy się spać. Wstaję o 8:00. Noc była bardzo ciepła. Namiot mamy rozbity na lekko pochylonym terenie, więc całą noc zjeżdżałam w dół i karimata mi się składała. Wreszcie pierwszy dzień zupełnego luzu. Jak dobrze, że nie zdecydowałam się na zdobywanie góry. Myjemy się w potoku, jest coraz cieplej. Patrzymy w góry i zastanawiamy się, gdzie już doszli nasi śmiałkowie. Jest tak gorąco, że grzejemy sobie wodę na słońcu i w ciepłej myjemy głowy. Dobrze, że namioty mamy rozbite pod drzewami, bo jest trochę cienia. Jesteśmy na pustyni. Na kempingu pojawiają się koliberki. Z Basią wybieramy się na daleki spacer wzdłuż drogi dojazdowej do kempingu, przyjemnie wieje wiatr. Z tyłu piętrzy się Mt Whitney, nasi gdzieś tam są w tym wielkim upale. Przed nami Alabama Hills i słone jezioro. Koło 16:00 zabieramy się do przygotowania posiłku dla naszych zdobywców, wrócą na pewno bardzo zmęczeni. Robimy różne sałatki warzywne i owocowe. Przygotowujemy ryż, makaron. A z papieru toaletowego przygotowujemy transparent "Witajcie zdobywcy Mt Whitney". Piszemy szminkami i kredkami do oczu, wychodzi nawet nieźle. Na razie nie możemy go rozwiesić, bo zerwał się bardzo mocny wiatr. Czekamy z niecierpliwością. Według wstępnych planów mieli wrócić koło 17:00, a już jest 18:30, zachodzi słońce i ich dalej nie ma. Są, przyjechali po 19:00, szybko rozwieszamy transparent. Są strasznie zmęczeni. Ania kuleje, bardzo poważnie stłukła sobie kolano. Szybko idą się umyć, dla nich też mamy przygotowaną nagrzaną ciepłą wodę. Wszyscy zasiadamy do posiłku. Idziemy spać o 21:00, bo rano trzeba wcześnie wstać. |