Jest godzina 2:30.
Piątka odważnych wyrusza na Mt. Whitney (4417 m n.p.m.):
Ania, Ewa, Jurek, Mały Paweł i Paweł. Wszyscy
wstajemy aby ich pożegnać. Ale my za chwilę wrócimy
do ciepłych śpiworów, a oni niosą ciężkie plecaki
pełne picia, jedzenia ciepłego ubrania i lekkiego na
upał. Po nich, z kempingu odjeżdżają jeszcze dwa
samochody. Kładziemy się spać. Wstaję o 8:00. Noc była
bardzo ciepła. Namiot mamy rozbity na lekko pochylonym
terenie, więc całą noc zjeżdżałam w dół
i karimata mi się składała. Wreszcie pierwszy dzień
zupełnego luzu. Jak dobrze, że nie zdecydowałam się
na zdobywanie góry. Myjemy się w potoku, jest coraz
cieplej. Patrzymy w góry i zastanawiamy się, gdzie już
doszli nasi śmiałkowie. Jest tak gorąco, że grzejemy
sobie wodę na słońcu i w ciepłej myjemy głowy.
Dobrze, że namioty mamy rozbite pod drzewami, bo jest
trochę cienia. Jesteśmy na pustyni. Na kempingu
pojawiają się koliberki.
Z Basią wybieramy się na daleki spacer
wzdłuż drogi dojazdowej do kempingu, przyjemnie wieje
wiatr. Z tyłu piętrzy się Mt Whitney, nasi gdzieś tam
są w tym wielkim upale. Przed nami Alabama Hills i słone
jezioro.
Koło 16:00
zabieramy się do przygotowania posiłku dla naszych
zdobywców, wrócą na pewno bardzo zmęczeni. Robimy różne
sałatki warzywne i owocowe. Przygotowujemy ryż, makaron.
A z papieru toaletowego przygotowujemy transparent
"Witajcie zdobywcy Mt Whitney". Piszemy
szminkami i kredkami do oczu, wychodzi nawet nieźle. Na
razie nie możemy go rozwiesić, bo zerwał się bardzo
mocny wiatr. Czekamy z niecierpliwością. Według wstępnych
planów mieli wrócić koło 17:00, a już jest
18:30, zachodzi słońce i ich dalej nie ma. Są, przyjechali po 19:00,
szybko rozwieszamy transparent. Są strasznie zmęczeni.
Ania kuleje, bardzo poważnie stłukła sobie kolano.
Szybko idą się umyć, dla nich też mamy przygotowaną
nagrzaną ciepłą wodę. Wszyscy zasiadamy do posiłku.
Idziemy spać o 21:00, bo rano trzeba wcześnie
wstać.
|