Wstajemy o 7:00.
Trochę później niż zwykle, żeby odespać wczorajszą
eskapadę. Dalej jest upał. Opuszczamy Las Vegas.
Jedziemy w kierunku Grand
Canyon NP. Mijamy zaporę Hoovera. To
hydroelektrownia na rzece Colorado. Chyba jednak spaliśmy
za krótko, bo wszyscy śpimy w samochodzie. Miejmy
nadzieję, że Paweł nie śpi. Z daleka widać burzę
i straszne deszcze. Grand Canyon wita nas ulewą.
Zostawiamy auto na parkingu i wahadłowym autobusem
jedziemy do nowo otwartego Visitor Center. Przestaje padać
i idziemy na pierwszy punkt widokowy. Co za widoki. Piękne
skały, przepaść w dół, a u góry równiutko, jakby
przejechał ogromny walec, przeważa czerwień. Przerwa w deszczu
trwa krótko, znowu ulewa, zanosi się na burzę. Chowamy
się do księgarni. Gdy ulewa trochę się zmniejsza,
kolejnym wahadłowcem jedziemy wzdłuż południowego
brzegu w kierunku Hermits Rest. Zatrzymujemy
się na kolejnych punktach widokowych. Oglądamy piękne
skały, patrzymy na wijącą się w dole rzekę Colorado.
Moja kamera odmówiła współpracy. Sygnalizuje, że
jest mokra. Ja też jestem mokra. Gorzej, bo jak ją
otwarłam, to nie chce się zamknąć. I jak teraz będę
chodzić z taką otwartą. Udało się, jak wyjęłam
kasetę, to dała się zamknąć. Koniec z moim
filmowaniem Grand Canyonu, za to mam więcej czasu na
robienie zdjęć. Dojeżdżamy do Hermits Rest
i tu kupujemy pamiątki: wisiorki, kolczyki - z wzorami
skopiowanymi z indiańskich petroglifów (to takie
rysunki na skałach). Powoli wracamy, ociągamy się
z przyjazdem na kemping, może przestanie padać. Namioty
rozbijamy w deszczu - na kempingu Mother Campground. Tak
leje, że jemy w namiotach. Do toalety mamy bardzo
daleko. Woda na przycisk, z trzech, tylko jedna czynna
ubikacja.
W nocy przestaje padać.
|