7.08.2001 wtorek |
Wstajemy o 7:00.
Trochę później niż zwykle, żeby odespać wczorajszą
eskapadę. Dalej jest upał. Opuszczamy Las Vegas.
Jedziemy w kierunku Grand
Canyon NP. Mijamy zaporę Hoovera. To hydroelektrownia na rzece Colorado. Chyba jednak spaliśmy za krótko, bo wszyscy śpimy w samochodzie. Miejmy nadzieję, że Paweł nie śpi. Z daleka widać burzę i straszne deszcze. Grand Canyon wita nas ulewą. Zostawiamy auto na parkingu i wahadłowym autobusem jedziemy do nowo otwartego Visitor Center. Przestaje padać i idziemy na pierwszy punkt widokowy. Co za widoki. Piękne skały, przepaść w dół, a u góry równiutko, jakby przejechał ogromny walec, przeważa czerwień. Przerwa w deszczu trwa krótko, znowu ulewa, zanosi się na burzę. Chowamy się do księgarni. Gdy ulewa trochę się zmniejsza, kolejnym wahadłowcem jedziemy wzdłuż południowego brzegu w kierunku Hermits Rest. Zatrzymujemy się na kolejnych punktach widokowych. Oglądamy piękne skały, patrzymy na wijącą się w dole rzekę Colorado. Moja kamera odmówiła współpracy. Sygnalizuje, że jest mokra. Ja też jestem mokra. Gorzej, bo jak ją otwarłam, to nie chce się zamknąć. I jak teraz będę chodzić z taką otwartą. Udało się, jak wyjęłam kasetę, to dała się zamknąć. Koniec z moim filmowaniem Grand Canyonu, za to mam więcej czasu na robienie zdjęć. Dojeżdżamy do Hermits Rest i tu kupujemy pamiątki: wisiorki, kolczyki - z wzorami skopiowanymi z indiańskich petroglifów (to takie rysunki na skałach). Powoli wracamy, ociągamy się z przyjazdem na kemping, może przestanie padać. Namioty rozbijamy w deszczu - na kempingu Mother Campground. Tak leje, że jemy w namiotach. Do toalety mamy bardzo daleko. Woda na przycisk, z trzech, tylko jedna czynna ubikacja. W nocy przestaje padać. |