Wstajemy o 5:30.
Pełni wrażeń po wczorajszej przygodzie. Dzisiaj mój
drugi dzień jazdy na przednim siedzeniu. Najpierw sekwoja General Sherman Tree w Sequoia NP. Jest to
pierwsza pod względem wielkości żywa rzecz na świecie.
Ma 84 metry wysokości, 11 metrów średnicy u podstawy i około
3000 lat. Te drzewa naprawdę robią wrażenie.
I jest też sekwoja w plasterkach, to znaczy jeden
plasterek z sekwoi, która została ścięta
i przewieziona w 1875 r do Filadelfii na wystawę, żeby
udowodnić, że takie ogromne drzewa na prawdę istnieją.
Niestety szlak Congress Trail, którym chodzi się między
sekwojami, oglądamy tylko z daleka, bo jest w remoncie.
Jedziemy dalej. Wkoło ślady po pożarach. Sekwoje się
nie palą, a ogień jest im potrzebny, żeby mogły
otworzyć się szyszki.
Następny punkt programu to
Moro Rock (2050 m). Wysoka kopuła wyrastająca z zieleni,
granitowy monolit, z którego rozciąga się widok
w promieniu 160 mil. Ale najpierw trzeba wyjść na górę,
po stromych schodach wykutych w skale. Dobrze, że są
barierki, bo w dole jest głęboka przepaść.
Opuszczamy
Sequoia NP i jedziemy do Lone Pine. W linii prostej jest
to niedaleko, ale niestety droga prowadzi dookoła.
Najpierw jedziemy niesamowitymi serpentynami. A potem
autostradą 99, którą jedzie mnóstwo super ciężarówek.
Jakie one są czyste i kolorowe.
Wjeżdżamy już w tereny pustynne. Pojawiają się
drzewa o nazwie Joshua Tree - jest to gatunek juki.
Mijamy sady pomarańczowe, oliwkowe. Jest coraz większy
upał, coraz mniej zieleni. Przejeżdżamy obok słonego
jeziora. Dojeżdżamy do miasteczka
Lone Pine w Inyo National Forest. Tutaj Paweł musi załatwić
pozwolenie na jutrzejszą wyprawę na Mt. Whitney.
Wybiera się tylko 5 osób: Ania, Ewa, Jurek, Mały Paweł
i Paweł, który będzie ich prowadził. Każdy z wędrowców
dostaje specjalną pomarańczową tekturkę
z przykazaniami jak się zachowywać na wyprawie, na której
musi się podpisać i przypiąć ją do plecaka.
Teraz jeszcze tylko na kemping. Mijamy poszarpane skały
osadowe - Alabama Hills. Na jednej skale wymalowane
ogromne usta. Kemping jest bardzo surowy, na pustyni, nad
potokiem, ale jest trochę drzew. Rozbijamy namioty wśród
ostrych suchych kęp krzaków i dużych głazów. I coś
czego jeszcze tu nie doświadczyliśmy - śmierdzące, pełne
much WC.
Oglądamy przepiękny zachód słońca
nad Mt. Whitney. i myjemy się w zimnym potoczku, bo na
kempingu, są tylko kraniki z wodą do picia. Jak ktoś
bardzo chce, to prysznice są w miasteczku.
Idziemy spać dość wcześnie, koło 21:00,
aby dać się wyspać tym, którzy jutro wybierają się
w góry.
|