Budzimy się o 6:00.
Jest ciepło. Szybko zwijamy namioty. Jedziemy na brzeg
rafy (Reef). Niestety po ostatnich opadach deszczu nie możemy
przejechać całej trasy Cathedral Valley, bo jedzie się
tam przez rzekę i moglibyśmy się zakopać. Jedziemy od
drugiej strony, tak daleko jak się tylko da. Wjeżdżamy
na pustynię, nie ma drogi. W zasadzie jest to polna
droga - Caineville Wash Road. Przez wertepy, błotniste
koryta rzek, podskakując pod sufit, dojeżdżamy do
Cathedral Valley. W dolinie sterczą olbrzymie kamienne
"katedry". Większa - to Świątynia Słońca,
mniejsza - Księżyca. Wszystkie skały
są tu w poziome paski w różnych odcieniach brązu,
pomarańczu. Wysiadamy i idziemy kawałek po pustyni, do
Świątyni Księżyca. Niedawno musiał tu być deszcz,
bo jeszcze miejscami widać małe kałuże. Pustynia jest
pełna życia, jest tu dużo świeżej zieleni, kwiatów
i czegoś, co wygląda jak gruszki rosnące na oleandrze.
w drodze powrotnej zatrzymujemy się przy Szklanej Górze
- skale z krystalicznego, błyszczącego gipsu. Przejażdżka
jest wspaniała. Dzięki wstrząsom bagaże tak się ubiły,
że można robić zdjęcia przez tylną szybę,
a z ostatniego rzędu można oglądać widoki przez przednią
szybę. Proponujemy Pawłowi, żeby codziennie rano robił
taką przejażdżkę i będziemy mieć luz w samochodzie.
Następnym punktem jest San Rafael Reef,
a w zasadzie jej część - Little Wildhorse Canyon. Ogromny
upał. Zabieramy wodę, jedzenie i w drogę. Wchodzimy do
pięknego kanionu o bardzo wąskich i krętych
korytarzach. Miejscami musimy wspinać się po skałach,
a miejscami jest tak wąsko, że typowa Amerykanka na
pewno zaklinowałaby się. Kanion jest trochę podobny do
kanionu Antelope. Znowu podziwiamy piękne formacje
skalne, niesamowicie wyrzeźbione korytarze. w jedną
stronę idziemy 1,5 godziny.
Odjeżdżamy i za parę mil
decydujemy się na jeszcze jeden punkt. Za 4 $ (za
wszystkich) wjeżdżamy do Goblin
Valley State Park. Na początku pojawia się skała
"Trzy siostry", którą nazwałam "Siostrzeńcy
kaczora Donalda". Gobliny to takie stworki, gnomy,
których są tu tysiące, wyrzeźbionych w miękkim
piaskowcu. Znowu dominuje tu kolor brunatno czerwony.
Jedziemy już na kemping do Moab. Po drodze
zatrzymujemy się w Visitor Center w Arches NP, aby zdobyć
pozwolenie na zwiedzenie labiryntu skalnego Fiery Furnace.
Musimy oglądnąć krótki filmik i wysłuchać pogadanki
pani strażnik, o zachowaniu się w tym labiryncie. Nie
wolno krzyczeć, mamy chodzić w grupie gęsiego, chodzić
po skałach, a nie po wydmach, bo w piasku żyją krypto-cosie
i nie można ich niszczyć. Dostajemy zgodę na cały
jutrzejszy dzień.
W Moab jest kilka kempingów. Wybieramy taki z basenem.
Jest w miarę przyjemny, tylko łazienka jest cały czas
okupowana przez młodzież z obozu. w dalszym ciągu
jest upał. Jedziemy do Moab na zakupy. Wieczorem, koło
20:00, część z nas jedzie jeszcze raz na
zakupy, może trafią się jakieś pamiątki. Rezygnuję
z tego wypadu. Robi się szaro, idę do łazienki.
Prysznic, ciepła woda bez ograniczeń. Wychodzę, a tu...
ciemna noc. Dobrze, że chociaż wiem, w którym kierunku
mam iść do namiotu. Idę bardzo powoli, żeby oczy
przyzwyczaiły się do ciemności. A tu niespodzianka,
pod nogami wyrósł wielki głaz i tak powolutku przez
niego przeleciałam. Tylko trochę obtarłam nogę, ale
całe pranie, które niosłam w ręce, którą się
podparłam, było wysmarowane czerwonym piaskiem.
Obiecuję sobie nie chodzić nigdzie wieczorem bez
latarki, tym razem mi się udało.
Kamera ożyła. Muszę doładować baterię. Idę spać
koło 23:00. Ale spać się nie da, bo jest tak
gorąco. Zostawiamy otwarty namiot. Zrywa się wiatr,
znowu trzeba pozbierać rzeczy ze stołu. W pewnym
momencie wiatr podrywa folię w przedsionku i cały piach
mamy na głowach. Jednak w dalszym ciągu nie zamykamy
namiotu.
|