12.08.2001 niedziela |
Budzimy się o 6:00.
Jest ciepło. Szybko zwijamy namioty. Jedziemy na brzeg
rafy (Reef). Niestety po ostatnich opadach deszczu nie możemy
przejechać całej trasy Cathedral Valley, bo jedzie się
tam przez rzekę i moglibyśmy się zakopać. Jedziemy od
drugiej strony, tak daleko jak się tylko da. Wjeżdżamy
na pustynię, nie ma drogi. W zasadzie jest to polna
droga - Caineville Wash Road. Przez wertepy, błotniste
koryta rzek, podskakując pod sufit, dojeżdżamy do
Cathedral Valley. W dolinie sterczą olbrzymie kamienne
"katedry". Większa - to Świątynia Słońca,
mniejsza - Księżyca. Wszystkie skały
są tu w poziome paski w różnych odcieniach brązu,
pomarańczu. Wysiadamy i idziemy kawałek po pustyni, do
Świątyni Księżyca. Niedawno musiał tu być deszcz,
bo jeszcze miejscami widać małe kałuże. Pustynia jest
pełna życia, jest tu dużo świeżej zieleni, kwiatów
i czegoś, co wygląda jak gruszki rosnące na oleandrze.
w drodze powrotnej zatrzymujemy się przy Szklanej Górze
- skale z krystalicznego, błyszczącego gipsu. Przejażdżka
jest wspaniała. Dzięki wstrząsom bagaże tak się ubiły,
że można robić zdjęcia przez tylną szybę,
a z ostatniego rzędu można oglądać widoki przez przednią
szybę. Proponujemy Pawłowi, żeby codziennie rano robił
taką przejażdżkę i będziemy mieć luz w samochodzie.
Następnym punktem jest San Rafael Reef, a w zasadzie jej część - Little Wildhorse Canyon. Ogromny upał. Zabieramy wodę, jedzenie i w drogę. Wchodzimy do pięknego kanionu o bardzo wąskich i krętych korytarzach. Miejscami musimy wspinać się po skałach, a miejscami jest tak wąsko, że typowa Amerykanka na pewno zaklinowałaby się. Kanion jest trochę podobny do kanionu Antelope. Znowu podziwiamy piękne formacje skalne, niesamowicie wyrzeźbione korytarze. w jedną stronę idziemy 1,5 godziny. Odjeżdżamy i za parę mil decydujemy się na jeszcze jeden punkt. Za 4 $ (za wszystkich) wjeżdżamy do Goblin Valley State Park. Na początku pojawia się skała "Trzy siostry", którą nazwałam "Siostrzeńcy kaczora Donalda". Gobliny to takie stworki, gnomy, których są tu tysiące, wyrzeźbionych w miękkim piaskowcu. Znowu dominuje tu kolor brunatno czerwony. Jedziemy już na kemping do Moab. Po drodze zatrzymujemy się w Visitor Center w Arches NP, aby zdobyć pozwolenie na zwiedzenie labiryntu skalnego Fiery Furnace. Musimy oglądnąć krótki filmik i wysłuchać pogadanki pani strażnik, o zachowaniu się w tym labiryncie. Nie wolno krzyczeć, mamy chodzić w grupie gęsiego, chodzić po skałach, a nie po wydmach, bo w piasku żyją krypto-cosie i nie można ich niszczyć. Dostajemy zgodę na cały jutrzejszy dzień. W Moab jest kilka kempingów. Wybieramy taki z basenem. Jest w miarę przyjemny, tylko łazienka jest cały czas okupowana przez młodzież z obozu. w dalszym ciągu jest upał. Jedziemy do Moab na zakupy. Wieczorem, koło 20:00, część z nas jedzie jeszcze raz na zakupy, może trafią się jakieś pamiątki. Rezygnuję z tego wypadu. Robi się szaro, idę do łazienki. Prysznic, ciepła woda bez ograniczeń. Wychodzę, a tu... ciemna noc. Dobrze, że chociaż wiem, w którym kierunku mam iść do namiotu. Idę bardzo powoli, żeby oczy przyzwyczaiły się do ciemności. A tu niespodzianka, pod nogami wyrósł wielki głaz i tak powolutku przez niego przeleciałam. Tylko trochę obtarłam nogę, ale całe pranie, które niosłam w ręce, którą się podparłam, było wysmarowane czerwonym piaskiem. Obiecuję sobie nie chodzić nigdzie wieczorem bez latarki, tym razem mi się udało. Kamera ożyła. Muszę doładować baterię. Idę spać koło 23:00. Ale spać się nie da, bo jest tak gorąco. Zostawiamy otwarty namiot. Zrywa się wiatr, znowu trzeba pozbierać rzeczy ze stołu. W pewnym momencie wiatr podrywa folię w przedsionku i cały piach mamy na głowach. Jednak w dalszym ciągu nie zamykamy namiotu. |