Wstajemy o 7:00, śniadanie. Jedziemy na całodniową wycieczkę do przełomów Nilu Błękitnego.
Planowo o 18:00 mamy być z powrotem w hotelu.
Pierwsze 100 km jedziemy bardzo dobrą drogą, wybudowana przez Japończyków. Oglądamy piękne widoki. Zupełnie
inaczej wyobrażałam sobie spaloną słońcem Afrykę. A tu wkoło soczysta zieleń. Mijamy maleńkie wioski
składające się z kilku okrągłych chat lepianek, pokrytych trzciną. Po drodze widzimy mieszkańców wędrujących
do najbliższych miasteczek na targ. Idą ze zwierzętami, z drewnem. A gdy dojeżdżamy do miasteczka, w którym
jest targ, to trudno się nam przez nie przecisnąć. Niestety dobra droga się kończy.
Dojeżdżamy do Debre Libanos. Jest to jedno z najświętszych miejsc w Etiopii. Klasztor
został ufundowany w XIII wieku przez mnicha Tekla Haimanot, jednego z tutejszych największych świętych.
Ze starożytnej świątyni nie pozostało już nic. 20 maja 1937 roku, na rozkaz Mussoliniego, zostało tu
zamordowanych 267 mnichów, a tydzień później jeszcze 129 młodych diakonów. Obecny kościół został wybudowany
w 1961 roku przez Haile Selassie. Usłyszał przepowiednię, że zbudowanie tutaj kościoła zapewni mu długie
panowanie.
Tu z całej okolicy schodzą się karawany pogrzebowe, gdyż wielkim honorem dla Etiopczyka jest być tu
pochowanym. Przez chwilę przyglądamy się niezwykłemu dla nas pogrzebowi. Mnich w kolorowych szatach, pod
kolorowym parasolem, trumna nakryta kolorowym brokatem. Ludzie chodzą tu z wysokimi laskami. Służą one do
podpierania się podczas mszy, które trwają bardzo długo.
Ruszamy dalej. Zapominamy o dobrej drodze. Teraz jedziemy slalomem po nędznych resztkach asfaltu.
Niedogodności jazdy wynagradzają nam piękne widoki. Ukazuje się Nil Błękitny.
Niestety najpiękniejszych widoków nie mogliśmy sfotografować z powodu mostu. W Etiopii nie wolno
fotografować takich obiektów jak mosty, lotniska. Ale nawet w okolicy nie można wyjmować aparatu. Jeden
z żołnierzy pilnujących mostu tak się do nas przyczepił, że musiałam pokazać końcówkę nakręconego filmu,
czy przypadkiem nie ma tam czegoś niedozwolonego. Wracamy. W pewnej odległości od mostu zatrzymujemy się,
żeby zjeść. Już tu wiemy, że na 18:00 nie wrócimy do Addis Abeby. Po drodze dopada nas ulewa, całe
szczęście, że jesteśmy w samochodzie.
W Hotelu w Addis Abebie jesteśmy o 22:00. Wchodzimy do hotelowej restauracji, gdzie jesteśmy zaproszeni na
ceremonię parzenia kawy. Rozpoczyna się od prażenia surowych ziaren, mielenia ich i w końcu parzenia bardzo
mocnej kawy. Na podłodze przed stolikiem rozłożona jest trawa (to taki tradycyjny dywan), kwiaty.
Siadamy przy kolorowych stolikach, przy których zwykle je się injerę. Na kolację mamy właśnie injerę,
tradycyjny etiopski placek Najpierw wchodzi kelnerka z naczyniem z wodą i podchodzi do każdego z nas.
Myjemy ręce, injerę je się rękami. Na ogromnym talerzu leży placek, jak serwetka, a na nim jeszcze cztery
zwinięte jak papier toaletowy (takie podanie to podobno luksus). Na placku różne sosy, mięsa, sałatki. To
porcja na cztery osoby. Odrywamy po kawałku placka, tym kawałkiem bierzemy dodatki i do buzi. Kawa jest
bardzo mocna, wypijamy tylko po łyku, bo już jest bardzo późno. Do kawy podają tu prażoną kukurydzę.
|